Święta minęły mi z szybkością światła. Jeszcze w piątek po godzinach biegałam po firmie popędzając innych i gotowałam się do wielkiego ataku na porządki. O jednym dniu wolnego znów nie mogło być mowy.
Mój małżonek miał w tym dniu urlop i raczył zainteresować się pokładami moich skarbów. Powyciągał więc z zakamarków i kącików pudełka i koszyki z kamieniami, muszlami, wykopanymi przeze mnie poniemieckimi skarbami (butelki, kałamarze, filiżanki). Swoje fiu-bzdziu czyli bagnety pochował w nieznanym mi miejscu.
Wytoczył wyro na środek, poodkurzał, umył podłogę i namaścił ją woskami.
I czekał..... na mnie.
A właściwie ma najważniejsze - czyli gdzie ja pochowam to co on wyciągnął.
Syna jakoś zbałamucił - zniknęły minerały. Plakaty w rulonie poszły na makulaturę. Trudno. Ale moich skarbów bał się tknąć.
Oczywiście jako docelowe miejsce wskazał strych lub kosz.
Nie chcąc jazgotać i tak po cichu połowę upchałam w domu, a część faktycznie zapakowałam w pudło i na stryszek.
Jakoś tak obrastamy w rzeczy, aż trudno to objąć rozumem.
Zwykle to na mnie spoczywa część porządkowa, a na połowicy aprowizacja.
W tym roku imał się i tego i tego. Wcześniej naszykował domowych wędlin, pasztetów, mięs. Nagotował tradycyjne 30 jaj w cebuli i wraz z córką rzezali na nich wzorki żyletkami.
Na pociechę dostałam część łaziebną i przedpokojową.
W piątek zakupił indyka, wielkiego,5 kilo, na liczną rodzinę. W piątek ten ptaszon tajał z lodu. W sobotę koło południa został natarty przyprawami do pieczenia, umoczony w marynacie, i w worku tkwił sobie na sławnym strychu w chłodnym miejscu.
Do moich obowiązków co roku należy "uszykowanie koszyczka".
Nie muszę tego robić sama, ale powinnam doprowadzić do rzeczy spełnienia. Nie chcąc przetwierać się z dziećmi sama robię to szybko i sprawnie. Do dziś pamiętam oburzenie i niedowiarę mojego męża: Jak można!
Koszyczek kiedyś był w kolorach pomarańczu - niedopuszczalne! Jak wiadomo na całym świecie koszyczki mają białe serwetki!
Cóż, ja nie znoszę serwetek z nici z powtykanymi zielskami.
Potem był koszyczek ino przewiązany kolorową wstążką.
- Cóż to, my serwetek nie mamy?
Kiedyś były po prostu dwa jajka w kieszeni.
- Czy one były w kościele?
Były. Stały pod chórem, a właściwie leżały. Wysłuchały błogosławieństwa.
Pewnym kompromisem jak mi się wydawało było znalezienie malusiego koszyczka na jedno jajko, solniczkę i kawałek chlebka.
- A gdzie wejdzie kiełbasa?
I tak bez końca.
Wydawało mi się już, że tradycją można się zmęczyć. Ja już przez te lata dorobiłam się serwetki z materiału, bez hafcików i przestałam silić się na oryginalność.
A dla mojego męża nadal jest to istotna sprawa.
W tym roku podstępnie wyjęłam jeden mały, płaski koszyczek z niebieskiej wikliny z uszkiem z boku. Śliczny. W jednej dłoni można go ponieść i pięknie wyglądał na stole.
- Za niebieski.
Wyszorowałam koszyczek z nietrwałej barwy do koloru naturalnego.
- Ewentualnie.
Na korytarzu do wyrzucenia tkwił sobie koszyk po jakimś bukiecie, z wielkim uchem. Zdesperowana złapałam go i wniosłam do domu:
- Może być?
I tu błogie spojrzenie, to jest to!
Jeszcze próbowałam, że do kościoła nosi się malutkie, zgrabne. Córka na to z drugiego pokoju:
- Mamo, ludzie kobiałki noszą!
Wobec tego uległam, wciapałam do środka dwie białe serwetki, jajka, kiełbasy ze dwie, solniczkę, baranka cukrowego i wręczyłam z uśmiechem małżonkowi:
- Z takim cudem to ty pójdziesz!
Poszedł, naciągnął marynarkę, zapomniał o tym, że ma białe adidasy na nogach, mój głupi wredny uśmiech na twarzy odczytał jako pozytyw i wrócił za pół godziny z pokropionym koszykiem. I to jest szczęście - nie będę walczyć z jego tradycją zasianą przez matkę. Niech ma te koszyczki, serwetki i baranki.
Ja zajmuję się ciastami. Lebiega ze mnie z gotowania, ale ciasta robię wyśmienite. I tu też nie ulegam tradycji. Nie robię mazurków, bo nikomu to nie smakuje w naszym domu. Kiedyś jedliśmy mazurek z opłatków - tylko taki nam odpowiada. Nie piekę sernika, bo wszyscy wolą na zimno i taki z 1,5 kilo sera im zrobiłam. W tym roku upiekłam jeszcze keks z niemożliwą ilością bakalii i rumem, oraz prostą marmurkową babeczkę - zebrę. Drożdżowe może nie istnieć. Często też piekę mało świąteczne ptysie z owocowym nadzieniem.
Potem walałam się w domu pozorując pracę, bo głupio tak było z szydełkiem usiąść i jakoś się posprzątało.
Wszystko pod teściową naszykowane.
A tu ..... telefon!
- Kochani, jestem chora i do Was nie przyjdę!!!!!!
Muszę Wam powiedzieć, ze teściową mam odlotową, ale jest tak męcząca, że na wizyty jak ma być - to moja mama nie przychodzi. Zamęcza gości opowieściami o sukcesach i opowieściach z nazwiskami o innych. Dobrze, że nie przyswajam tych informacji.
I podział był taki: w niedzielę teściowa na śniadaniu, a w poniedziałek moja mama.
Co robić. Jej syn był szczęśliwy słysząc tą nowinę, ale kazałam wytargać następne koszyki (biwakowe) i zapakować śniadanie do samochodu. Powieźliśmy to do teściowej i u niej zrobiliśmy przyjęcie.
Oczy teściowej były zapłakane nie tylko od kataru. Cieszyła się jak dziecko. Co roku powtarza się ta sama melodia, u kogo na śniadaniu i Wigilii będzie mama. Mogłaby ją i druga synowa zaprosić, bardzo pobożna i praktykująca. Ale to zostało tylko na moich barkach.
Czasem nie dojdę do kościoła, czasem leń ze mnie wyłazi, ale jestem osobą wierzącą, a przykazania staram się niedoskonale, ale stosować w życiu, a nie na mszach tylko.
W każdym razie teściowa była wniebowzięta.Reszta dnia była już w domu, przy gazetach, szydełku, filmach.
W niedzielę rano mąż zajrzał do indyka. Odwinął z worka, powycierał ręcznikami nadmiar przypraw i wstawił do piekarnika. Po chwili mięso zaczęło dziwnie pachnieć. Mój katar mijał i ja już czułam zapachy. I nie był to zapach miłej pieczeni. Ani nie spalił się biedny ptak. To mięso po prostu śmierdziało!
Mój mąż, biedny, snuł się po tej kuchni zastanawiając się, co się mogło stać! Ja wiedziałam - to była zepsuta padlina. Dopiekliśmy do końca, wywietrzyliśmy dom, mój kochany mąż wyjął mięso mielone (własnej roboty) i szybciorem zrobił rumsztyki. Indykiem się nie pochwalił.
Bajtkowi bardzo smakuje. Ale zdążył dopiero zjeść 1/3. Nie ma jak dobrze psa w Święta podkarmić.
A wracając do indyka: zakupiony w Realu, zamrożony, pewnie otrzymał drugie życie wykąpany w jakimś detergencie i zamrożony powtórnie pluł jadem na odległość. Nigdy nie zdarzyło nam się tak podle trafić.
Cała nasza rodzinka pośmiała się przy stole, zawieźliśmy ich też na nasze działkowe włości, pokazałam swojej mamie kilka inspiracji na szydełko. Alkoholi było kilka do wyboru, ale my mało pijący jesteśmy, a zwłaszcza w święta. Więc nie było picia, ględzenia, marudzenia i tupiących białych myszy.
I przeleciały, już po nich, i można sobie życzyć za rok takiego samego spotkania.
Wybaczam małostkowym koleżankom, ze pobrały sobie urlopy przed Świetami, jakoś tak najbardziej zawsze pyskują ateistki i one mają najwięcej do zrobienia. Ale nie mnie je sądzić.
Mimo mojej złości na nie - Święta w moim domu były pogodne, a ja nie utyrana.
Jeszcze tylko moje postanowienie wielkanocne:
Mniej w necie - więcej na świecie
miło Cię słuchać... masz taki cudowny rodzaj dystansu :)
OdpowiedzUsuńdzięki!
trzymam kciuki za spełnienie postanowienia, ale nie opuszczaj zbytnio tego bloga, dobrze? :D
Nie znikam, po prostu widzę ile mi czasu ucieka i ile mogłabym zrobić. Życie jest za krótkie, dziś jesteśmy z bliskimi, jutro ich lub nas nie ma. Szkoda, aby się tym życiem cieszyć tylko na fotkach. Musimy dawać siebie innym pełniej. Po prostu, ja muszę troszkę odpuścić. Internet jest moim nałogiem. I na początek małe okrojenie da efekty. Póki mam mamę, póki mam bliskich......
OdpowiedzUsuńZ wielką przyjemnością zadumałam się z Tobą.
OdpowiedzUsuńBardzo mnie zainteresowały rumsztyki. Nigdy nie robiłam i nie jadłam takowych a chciałabym spróbować :-). Tym bardziej, że przyrządza się szybko. Czy można prosić o przepis?
OdpowiedzUsuńJutro popytam męża o przepis, bo ja nie mam pojęcia. :)
OdpowiedzUsuńRozumiem świąteczne przyrzeczenie, ale całkiem nie znikaj, co ja bez Ciebie pocznę?
OdpowiedzUsuńGratuluję udanych świat!
Doris - zgodnie z obietnicą przepis na rumsztyki mojego męża. Ale pod tą nazwą on robi dwie potrawy: jedna to kawał mięsa w postaci kotleta na oko ok 2 cm z polędwicy, posolony popieprzony i usmażony nie do końca (krwisty)z cebulką usmażoną w postaci talarków i lekko podduszoną. Druga to to danie z bloga - mięso wołowe zmielone na bardzo grube kawałki, dodaje też ociupinę wieprzowiny, ale bardzo mało, plus jajko , bułka tarta nie za dużo. Sól, pieprz do smaku i posiekana cebula (drobniutko). Uformowane kotlety obsmaża i dusi z cebulą pokrojoną w grube plastry. Proste i szybkie, tylko mięso powinno być doskonałej jakości, to nie mielone. Takie rumsztyki mielone powstały z braku ładnej poledwicy, ta którą mąż kupił nadawała się właśnie do zmielenia.
OdpowiedzUsuńAgatko, muszę życie podgonić i też mieć chwilę na takie cuda jakie Ty robisz.
OdpowiedzUsuńKankanka -> bardzo dziękuję za przepis. Na pewno zrobię ten w wersji z mielonym mięsem dlatego, że nie przepadam za krwistym. Jak na moje oko na pewno jest to smaczna potrawa :-). Wypróbuję wkrótce.
OdpowiedzUsuń