poniedziałek, 9 lipca 2018

Bajt - po raz ostatni

Przepraszam, lecz z kronikarskiego obowiązku winnam podać, że mój ukochany, jedyny taki prawdziwie mój pies Bajt odszedł.
Odszedł w jedynym słusznym momencie, gdyż i on sam zaczął cierpieć, a i ze mną nie jest dobrze.
Nie będąc w siłach, gdy nawet wyjście raz dziennie sprawia mi ból i oczekując na badania mojego męża w trwodze - uzgodniliśmy wspólnie datę.
Mąż rzekł - póki jestem, pomogę, sama nie dasz rady.
Czekamy we dwoje każde na swoją kolejkę do szpitala.

Pocieszam się małostkowo faktem, że raz na tydzień można pozamiatać, nie zbierać śmieci wyrzuconych z kubła i nie potykać się stale o psa.
Lecz nawet po miesiącu płaczę.
Myślałam, że po miesiącu napiszę więcej, ale łzy zalewają mi oczy.
Musi samo minąć, uciszyć się, wypłakać.

Był prawdziwie moim psem, bardzo mnie kochał i stale był koło mnie. Jego obecność była natrętna, ale wiem, że byłam dla niego obiektem miłości.
Kiedy go zabierałam ze schroniska miał ok 5 lat.
Pojawił się w dniu 01-02-2008 i żył dobrze do 08-06-2018.

Bajtusiu, Bajtku, Bajtosławie, Ruda Zarazo - do zobaczenia! Będę Cię szukać!
Zatrzymałam Twoją obrożę z zapachem schowaną, ukrytą, - gdy mi źle - tulę w niej twarz.

Dziękuję, że byłeś!




czwartek, 14 grudnia 2017

Wsparcie bezdomnego

Dziś ciemną nocą rankową wyszłam z Bajtkiem na spacer, bowiem musiałam szybko na ksero polecieć (tomografia). Poszliśmy do sklepu po chleb i mleko.
Po drodze minęliśmy grupkę trzech bezdomnych.
Dwóch wczorajszych i jeden wysoki z serii "Elegant". Wyróżniał się i sylwetką i dbałością o strój. Czerwony szalik dodawał mu wdzięku.

Posadziłam psa na schodkach przed sklepem i szybko zrobiłam zakupy.
Drobne mi wydane wrzuciłam do kieszeni kurtki.
Wychodzę, patrzę a przy moim psie siedzi ten "Elegant" i bokiem kurtki go grzeje, głaszcze i coś mówi. Pomyślałam, że pewnie poprosi o wsparcie i już namierzyłam te drobne w dłoni.
Poderwał się i do mnie:
- Ładnego ma pani psa! To śliczny pies mimo, że nie ma oka!
- Tak, oka nie ma od niedawna, ale dla mnie jest dalej ładny!
- Pogadałem sobie z pani psem
- A co mówił?
- Że będzie miał dobre Święta! Bo wie, że jest kochany i on panią bardzo kocha!
Uśmiech z mojej strony.
A pan bezdomny wyciąga rękę. Patrzę - leży na niej 5 zł.
- To dla niego, nie mam teraz więcej, może mu trzeba coś kupić.

Podziękowałam serdecznie, zapewniłam, że psisko ma dobrze. Wzruszyłam się.
W domu opowiedziałam wieczorem Panumężu. Też się wzruszył.



niedziela, 3 grudnia 2017

Psia starość

We wrześniu jeszcze był sobie całkiem przyzwoity pies. Z gęby mu tylko waniało nieprzyjemnie, ale wiedziałam, że coroczny kamień trzeba zdjąć i zaklepałam mu termin. Nie zdołałam tym razem na spokojnie. Pies jest dość nerwowy i zaglądanie mu do pyska jest możliwe tylko poprzez uchylenie bocznych warg. Nie da sobie w paszczę popatrzeć. Nie da sobie tych zębów myć, ani szorować płynami. Tak ma.
W ciągu kilku dni lewe oko (już zajęte wcześniej przez zaćmę) wybałuszyło się. U weterynarza okazało się, że są dwie wersje:
- oko zaatakowane przez nowotwór - moja decyzja uśpić, nie wybudzać
- jakaś przetoka.

Jeszcze przed planowanym zabiegiem Bajtuś był u fryzjera i w dniu wyruszenia na zabieg wyglądał jak prawie młody.




Potem już było tak:



A potem w domu pod kocykami, narzutami, kołderkami i lampami nagrzewającymi tak:





Okazało się, że Bajtkowi zropiał ostatni ząb trzonowy z tyłu i utworzyła się przetoka. Teraz Bajt patrzy na świat z przymrużeniem oka.
Wet nie wziął dużo. Wziął bardzo mało. W pakiecie pooperacyjnym miał i leki przeciwbólowe i kilka kontroli. Wet ma też takiego psa ze schroniska i rozumie wiele.

Po operacji tylko kilka dni opatrywałam oko, bowiem goiło się - jak na psie!
Pojawiła się telepawka i kłapanie, więc czym prędzej z akurat ufilcowanych przez pomyłkę swetrów uszyłam psu okrycie.
Sweter miał zacny skład - alpaka, wełna, jedwab i kaszmir. Kosztował całe 3 złote. Po ufilcowaniu mógłby być torebką, ale pies ważniejszy. Pomysł i uszycie to jeden wieczór. Sprawdziłam tylko czy ogarnę psa podwójnie złożonym swetrem.

W rozłożeniu widać ogólny kształt, wycięłam dekolt, obcięłam rękawy i jeden z nich jak pasem spina psa pod brzuchem na rzep. Z przodu zapina się ubranko na guzik. Aby to-to się układało na zadzie ma zrobione zaszewki. Całość miała być prototypem do uszycia czegoś w stylu haute couture, ale okazało się to niepotrzebne.
Mój pies nie marznie aż tak, by potrzebował okrycia. Kłapie, bo ma uszkodzone nerwy i regeneracja albo będzie, albo nie. Są dni kiedy jest cicho w domu, ale wiem jak nerwowo ludzie reagują na psa który bez ubranka spokojnie sobie kłapie i nie jest to związane z zimnem. To ja już zamiast tłumaczyć kolejnemu obrońcy co to oznacza, wolę by miał ubranie na sobie, a ja zaoszczędzę energii.
Zakłada się to cud odzienie błyskawicznie.






No i kolejny problem nie do rozwiązania. Pies leje.
Pies lał zaraz po schronisku i teraz leje na starość. Póki mielim nadzieję pilnowaliśmy godzin spacerów i cierpliwie podłogi były myte. Pies gdy zostawał sam był więziony w przedpokoju wraz z niczego winnym kotem do towarzystwa. Łatwiej te kafle niż dywan ogarnąć.

W międzyczasie miał badanie nerek i ma jakieś osady w pęcherzu, co też może być przyczyną siusiania. Ale leki nie pomogły, problem zdaje się jest już problemem dożywotnim i tylko ratunku dla siebie umęczonych poszukaliśmy.
Bo w tym wszystkim jest ten szkopuł, że pies nie zgłasza. Nie znana jest chwila i czas.

Pieluchy!
Pierwsze, typowo psie kosztowały dużo. Uważam, że za dużo. Twierdzę, że gdyby nie drogość tych pieluch to i eutanazji psich byłoby mniej. Zwłaszcza, że w żadnym stacjonarnym w całej wsi Wrocław nie trafiłam na pieluchy. Trza ciągnąć poprzez kuriera.

Elegancko pan pies się zachował i z godnością. Nie rwie i nie ściąga. Cud wynalazek! W tych firmowych wyglądał tak:


Wybrałam się do sklepu dla najuboższych (cytując Dorotkę z FB) i tam wypatrzyłam rozmiar dla swojego kundla. Spaniel waży 15 kilo, więc pieluchy w rozmiarze +15 są idealne. Paczka 42 sztuk kosztowała chyba 26,99.  Firmowe ok 40 zł za 12 sztuk.

I znów trochę cięcia i zszywania, ale da się.


Rozkładamy pieluchę i wycinamy to co narysowałam flamastrem:



Zapięcia z boków przenosimy na górę pieluchy i spinamy szpilką, lub nie. I pod maszynę.



Hurt był na kilka dni:


Uwaga, możecie się tu starać. Ja w tym przypadku wykorzystuję wszelkie resztki na szpulkach. Ale daję Wam głowę, że i wykończone elegancko jak na dole i byle jak (bo nitka nie łapała całkiem) na górze - trzyma się świetnie. Gotowe wkładam do pudełka w przedpokoju i jest zawsze zapas pod ręką, albo raczej pod siusiakiem :).



Bajtuś nie narzeka na przeróbkę. Tu widzicie jak się prezentuje jednooki anioł stróż mój. Pod okiem ma wytarte miejsce, taka brązowa plamka. To ślad po tarciu, gdy schodziła opuchlizna i pies sobie masował skórę. Wydreptany w naszej erze szczęśliwości lek pomógł, bo zahamował swędzenie, ale nie jestem pewna czy mu tam kłaki odrosną. W każdym razie psa mam dalej.

Niejeden się puka w głowę, bo to oko, bo pieluchy.
A ja wiem, że jeszcze nie pora.
Pies jest żywotny, sam schodzi i wchodzi (ba nawet biegnie) po schodach, je a nawet żre, kocha panią dalej jedyną na świecie, lubi spacery. Tylko niektóre psy traktują go ciut inaczej, raczej nie jest to awantura, ale czują, że coś jest inaczej, coś nie gra, starają się z Bajtkiem zanadto nie spoufalać. Psy są mądre.
Myślę, że zobaczę ten moment, kiedy powinnam pozwolić psu odejść. Ja jestem nim już bardzo zmęczona, ale to choroba spowodowała mój opad sił.





czwartek, 23 listopada 2017

Chorowanie w dobrej zmianie.

Nie wiem co to normalność dzisiaj (to się wydarzyło 2-11-2017).
Pędem rano do bankomatu po kasę, by zapłacić za towar do sklepu gotówką. Bo system zamilkł. Bankomat nasz lokalny opróżniony. Trzeba czekać na otwarcie o 10, aby pracownice załadowały tego dobra. Punkt 10, no chwila po - udało się. Pędem znów wracam do sklepu... a tu mały tłum i czarno od luda, więc pomagam, zostawiam potem wszystko i lecę teraz kłusem antylopy na dość odległy przystanek, by dojechać na 11 do szpitala do przychodni.

Jakoś mało jeżdżę tramwajami i nie zauważyłam, że jeden z przystanków wyparował. Nie ma. Więc doleciałam do przodu. Dopadłam się usadowiłam, bilet skasowałam. Wiedziałam, że mam w portfelu dwa, ale przezornie dokupiłam kolejne dwa.
Musicie wiedzieć, że ja do biletomatów mam takie szczęście, że wrzut na monety zawsze zapchany i muszę mieć banknot.

Dojechałam na czas. Psim swędem znalazłam siedzibę urologii i stanęłam przed drzwiami.
Aby się przygotować wyciągam moją teczkę i wyciągam skierowanie. Mam z nim zapytać niewinnie, czy mnie Pan Uryn przyjmie. No wiem, że przyjmie, ale zapytać trzeba.
Wyciągam, pacze.....jeszcze raz pacze.....okular na czoło i znów pacze krótkowzrocznym okiem...... na skierowaniu jak byk kieruje się panią ANIELĘ, lat 86. Z ulicy pamięci żydowskiego pisarza, też z Wrocławia na szczęście :).
Gorąc buchnął. Ale lekarz się spóźnił, ja już zdążyłam asystentce powiedzieć, że ja tu byłam, jestem i stoję, ale mnie nie będzie chwilkę, bo ja do przychodni......
Kolejkowiczom też to nagłośniłam i wyrwałam.
Znów pod dom tramwajem do przychodni.
Wiecie ile trwa 3 minuty do przyjazdu tramwaju????? W takich okolicznościach godzinę!

Teraz jak ranna łania biegłam przez trawniki i błota, już mi zwisało jak będę wyglądać, aby na skróty do rejestracji.
Tam konsternacja, bicie się po piersiach, w końcu jedna z rejestratorek bierze sprawę na klatę i idzie jako mój ochroniarz do na szczęście tej samej doktor która mi we wtorek napisała bez łaski skierowanie.
Zaprasza do windy na 2 piętro, jesuuuu jak ta winda wolno jechała.
Wlazła, załatwiła podała gotowe nowe skierowanie. To trwało.
Tym razem przestudiowałam od daty wystawienia po pieczątkę lekarza.
Ja już zaczęłam się wahać, czy nie zadzwonić i nie nakłamać, że właśnie mam atak i dojadę w przyszłym tygodniu. Ale usłyszałam głos wewnętrzny - dzisiaj, albo nigdy!

Wypadłam z przychodni, teraz jebudu na przystanek, daleko. Przez przekątną, na czerwonym dopadłam prawie odjeżdżający tramwaj i cóż, nie wiedziałam, że ja tak potrafię biec. No nie zdawałam sobie sprawy. Moje ruszanie i szybkość znane w powiecie, ale ten bieg to chyba wiem jak się przed kulami ucieka.

Dojechałam, na piętro, pacze ludzi połowa, moja kolejka trzymana. A te ludzie co zostali to aż jękli, że ja już. Pot obtarłam i już spokojnie doczekałam wizyty. Mam skierowania na rtg, tomograf, mam se zrobić posiewy, na kreatyninę i czekać. Jestem umieszczona w kolejce. Jakoś zleci albo ten czas, albo moje kamienie od dzisiejszego biegu.
Ale zostawiłam dla cierpliwych na ostatek ostatni smaczek :). Ni mniej, ni więcej zostałam przez system szpitalny zarejestrowana jako - uwaga:
Anna, mężczyzna, lat 40, rozpoznanie - przerost prostaty!!!!!!

Pan Uryny długo paczał na wyplute przez drukarkę, paczał na ekran asystentki, na nią i na mnie. Paczał wzrokiem - zabiję!
Teoretycznie na ekranie była prawda, pół prawdy - tzn imię i nazwisko, data urodzenia, adres i telefon z adresem był mój. Tylko w opisie te męskie geny i wiek. A i to prawie prawda, bo zażywam lek na prostatę, broda mi rośnie i Chłop mówi na mnie Sierżancie. Mnie głupawka ogarnęła i już miałam zaserwować żart mój codzienny, gdy zrozumiałam, że jak paszczę otworzę i coś powiem to zaraz dodrukuje skierowanie do psychiatry.

Pan Uryny ręcznie poskreślał moje męskie atuty i poprawił parafując co skreślone. Po czym rzekł, że w systemie tak się będę bujać jako półkobieta z prostatą, natomiast on gwarantem jest, że mi spróbują lewą nerkę uleczyć. Pocieszona dobrym słowem poszłam se precz i zagadałam w innym budynku o zdjęciu.
Luzik, se przyjadę, se zrobię kiedy chcę. Już tylko lekkim marszem dotarłam do przystanku, i nawet był biletomat. Oczywiście zapchany bilonem, se musiałam banknot wsadzić i wyrzygało bilet, resztę. Gdybym dziś bez biletu raz w życiu pojechała - na mur by była kontrola.

Doszłam do pracy, potoczyłam łbem, nic tu po mnie, padam. Jeszcze zażyczyłam sobie sprowadzenia Bajtka do sklepu, bo mu wczoraj gula pod okiem tym wyłupionym urosła i w podskokach do weta wlazłam. Obtarł sobie, nic mu nie będzie, maść do wykupienia. Oczywiście w całym Wrocławiu brak. Lorinden. Jest za 10 siedemnasta. Pół godziny jestem w domu, to może ja pierogi zrobię?

I to jakby końcówka mojego chorowania od kwietnia tego roku.
Jestem uciążliwie chora, do ogarnięcia przez każdą służbę zdrowia - tylko nie przez polską.
Nasza opieka zdrowotna doprowadziła do stanu, gdzie nie chcą mnie już leczyć prywatnie. W końcu jednego z kolejnych prywatnych lekarzy uwiodła moja historia, złapał się za głowę, oświadczył, że jestem jak bomba z odpalonym lontem, wsadził mnie w kolejkę do szpitala na cito i to cito od 2 listopada nastąpi 4 stycznia 2018 roku!
Obecnie za kilka dni mam wykonać kilka badań, celem ulżenia doli szpitalowi.
Każdego dnia jestem przygotowana z piżamką i papuciami do szpitala, bo wszystko się może zdarzyć. Bo się już zdarzało. Pan Uryny nakazał wezwanie pogotowia absolutnie w każdym przypadku.
Po raz pierwszy w czasie wakacji nie dość, że praca, to jeszcze całkowity zakaz przebywania na słońcu. Ja jestem u kresu, moja rodzina, mój ogródek zaprzepaszczony. Moje wychodzące garściami od pół roku włosy lecą jak po chemioterapii. Na szczęście nowe rosną. Pocieszające jest to, że schudłam 13 kilo w sumie (10 przez chorobę) i wyglądam lepiej objętościowo.
Są dni gorsze i lepsze. Niestety - trzeba na comiesięczną miesięcznicę Zusową ofiarę dać, 500 plus mnie nie dotyczy, ani żadne inne polepszenie życia mnie nie spotkało, ani nie czeka.
Po raz kolejny uzmysłowiłam sobie, że tylko ciąże się liczą. Obok domu mam na szczęście całkiem fajny domek pogrzebowy, więc najbliżsi nie muszą latać niewiadomogdzie - gdybym jednak padła w tym locie.
A jak jeszcze w niedzielę nie będę mogła zakupów zrobić to już całkiem fajnie będzie w kraju.

Nie chorujcie! A ja już nie będę o swojej chorobie tutaj pisać. Jak się uda - to się pochwalę.
Kreślę się z poważaniem - nadal szurnięta i wesoła Kankanka. Ale dziś i tak depresyjny dzień.

poniedziałek, 6 listopada 2017

Jean Michel Jarre i mój lans - wspomnienie z 6-11-2016 roku

Dokładnie rok temu z Cycem pojechaliśmy koleją do Katowic na koncert synciowego idola Jean Michela Jarre~a.
Śląpiło z nieba jak dziś, ale nakazałam sobie i jemu ubrać się na cebulkę, bo koncert w Spodku, tam może być gorąc, na korytarzach niekoniecznie, a na dworze plucha. Trzeba być na wszystko gotowym.
Moje ulubione Katowice powitały łzami, ale i dobrą nieopodal dworca kawą i całkiem smacznym żarciem chińskim w markecie opodal. Dotarliśmy na czas, suport nie suport mnie już się zrobiło ciepło, więc ja z kurtki i ze swetra w tshircie. T-shirt nawet ładny, nie wiedziałam skąd go mam, bo przecież nie kupuję odzieży w wieże ajfla, lovy, parisy i buźki. A tu jakby nie mój motyw serca z ptaszkami. Stanęłam przed potomkiem - no i jak matka wygląda? Kiwnął - może być.
To ja na korytarze poszłam, do toalety i ogólnie polatałam. Cycu przywarł do miejsca jakby się bał, że go stamtąd ktoś wyrzuci.
Jak powróciłam, bo już Mistrz miał zacząć, to ten dalej siedział w kurtce. Głosem żmii nakazałam mu to zdjąć. Oprócz tego gruby sweter, bo przecież się spoci gamoń! Nie dało rady. Zamarł w swetrze, dziwnie na mnie popaczał, więc pozostawiłam go samemu sobie.

Podczas koncertu matka wstawała, tańczyła, gibała się, robiła foty i filmy. A Cyc siedział i chłonął.














Koncert się skończył. Zadzwoniłam więc po dorożkę i za dwie godziny przyjechał po nas z Wrocławia Pan Domu. Pomysł na koncert w mieście w którym rozkłady jazdy nie przewidują podróży na skalę całego kraju to absurd. Ani pociągu, ani autobusu.

Potem Cycu wyżebrał szybkie przekazanie mu zdjęć i filmów i zalukiwał się przez kilka dni wspominając to wydarzenie.

A ja spokojnie w poniedziałek do pracy, po pracy pranko naszych ciuchów. We wtorek już suche prasuję, układam w szafie i naraz.....moment..... znajomy kolor!
Wyciągam......gacie! Od piżamy gacie!!!!!! Od kompletu!!!!!!
Wtedy zaskoczyłam! Ja taką piżamkę kupiłam latem!

No to się polansiłam na koncercie takiej sławy w górze od piżamy z Tesco chyba, albo innego Oszołoma lub Lidla :).


Idę więc do Cyca:
- Ty, słuchaj, a matka to wiesz co miała na sobie? Piżamę! Ale ładna przecież była, nie?
Cycu:
- Mamo, ja wiedziałem, że mi coś zrobisz (tu prawie łzy), ale jak mogłaś??????!!!!!!!!
 W piżamie na Jarre`a????????

piątek, 3 listopada 2017

Jesiennie, ale ciepło.

Ufarbowałam merynosa w dwóch odcieniach - zimnym i ciepłym.



Jako pierwszy poszedł na szpulkę odcień ciepły, ten na górze. Farbowałam w piekarniku starając się nie uzyskać pełni barw, tylko pastele mnie interesowały.
W rudych, brązach i ciemnych wybitnie mi nie do pyska.

Po raz pierwszy przędłam dłużej na moim zdobycznym Ashfordzie wynalezionym, gdzie nikt nie szuka. Jest nadal nieodnowiony, więc widok tylko szpuli. Szpule sprowadzone specjalnie do niego, hmmm, kosztowały więcej niż cały kołowrotek. Co oznacza małość wydatku na rzecz główną.



A później w dwie nitki i uzyskałam co chciałam - czyli tweeda prawie. Mieni się to-to jesiennie. Mam trzy motki po 150 metrów (łącznie 450 m),  waga całości 227 gramów, na druty 3,5.




Splot luźny, by nie utłuc wełny ścisłością. Dodam do niego coś w jednym kolorze, ale jeszcze nie wiem w jakim. Jakoś ciężko mi wybrać. To się nadaje na prościucha luźnego.
Teraz, kiedy tak raptownie schudłam niewiele mi trzeba na rozmiar 36. Postaram się wykorzystać jakiś motek z zapasów, by już nic do tego nie dorabiać.
Bo za moment - lepsze dla mnie kolory, te chłodne z różem i seledynem. Druga wersja będzie inaczej przędziona i na zupełnie inny model swetra.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...