czwartek, 19 czerwca 2008

Smaki na podniebieniu

Jako dziecko z bardzo traumatycznym początkiem byłam oczkiem w głowie rodziców. 
Podejrzanie dobrze się rozwijałam i rodziciele przekonali się, że nie grozi mi żadna psychoza z powodu cierpień mojej Mamy.
Żadne choroby się mnie nie imały, okazało się, że poza brakiem łaknienia nic mnie nie było w stanie złamać, żarciem nie przejmował się nikt, moja mama - wtedy szczupła dziewczyna z oszczędności wypijała moje kaszki sama i płaci za to do dzisiaj sporą nadwagą.

Jako ssak byłam niekłopotliwa do 6 m-ca życia, potem z trudem zjadałam inne posiłki. 
Kiedy miałam ok 2 lat moimi potrawami były: chleb ze smalcem, salceson, pasztety i ziemniaki gotowane w łupinie (najlepsze były z parnika dla świń na wsi u dziadków, do których dostawałam miseczkę z masłem), mięso smażone na smalcu, a z wymyślniejszych potraw rosół z makaronem.
Poza tymi smakołykami nie przyjmowałam niczego. Nie pomagał citropepsin zalecany przez lekarzy, ani okresowe głodówki (bo jak zgłodnieje to zje). Rodzice nie karmili mnie na siłę, uznali, że niejadek sam się nie zagłodzi.
Dziwne to były posiłki i nikt nie robił z tego problemu, czasami mamie było wstyd, kiedy domagałam się głośno salcesonu lub głowizny, ludzie patrzyli na dziwaka jak na dziecko wyrodnych rodziców.

W okresie przedszkolnym pora jedzenia była upiorna, szybko jednak przekonałam sie do kisielu z sokiem i ziemniaków purre. Surówki i zupy były zostawiane, równiez gotowane mięso rozmemłane na papkę było dla mnie obrzydliwe i zostało tak do dziś.
Na przekonanie do innych potraw potrzebowałam kilkunastu lat, w przypadku śledzia aż 30.

Nienawistne jedzenie nie mogło stać się moim szczytem marzeń i celem rozważań. Posiłki traktowałam jako ostateczność. Wywieziono mnie kiedyś do sanatorium, gdzie gruba pani pielęgniarka poświęciła cały swój wolny czas na pilnowanie ostatniego niejadka, aby dokończył swoją porcję, udało się jej mnie utuczyć o całe dwa kilo.

Wkraczając w dorosłe samodzielne życie zabrałam jedyną książkę kucharską jaka była w domu i poleciłam się łasce małżonka. 
Mój mąż niezbyt rozpieszczany przez zapracowanych rodziców szybko musiał nauczyć się przygotowania prostych potraw. A poza tym należy do tych, którzy widząc marchewkę i ziemniaka potrafią ugotować zupę, drugie i deser. Nie zamierzałam pozbawiać go tej przyjemności. 

Przygotowuje mi wyszukane dania i podaje w elegancki sposób, zjadam wybiórczo, nade wszystko wolę miast cudu gastronomicznego zwykłe proste dania.

Kilka lat sypiąc pochwały i cierpliwie sprzątając po mężu fleju kuchnię wypracowałam sobie tzw. "święty spokój".
Nie przygotowałam w swoim życiu ani jednego święta, imprezy rodzinnej ani rodzinnego obiadu. Czasem pomagałam robić zakupy, które w moim wykonaniu w sklepie mięsnym są przekomiczne, np. żeberka kupuję na metry, wątróbkę drobiową na garście, kiełbasę krojoną w plastry na centymetry w wysokości, mięso w kawałku na "tyle" (co oznacza odmierzenie dłońmi właściwego kawałka). 
Wczoraj w warzywniaku byłam bardzo zadziwiona faktem, że już mamy młodą marchewkę a truskawki się kończą.
Udzielałam się tylko w sprzątaniu po gotowaniu. Piekę natomiast ciasta, zwykłe i niezwykłe, w zależności od portfela, zachcianki i czasu.

Mimo wszystko coś tam potrafię ugotować, nawet dzieci mówią, że smacznie. 
Lubię kuchnię tłustą, z mięsem, gotowanymi jarzynami, niewielką ilością owoców. Ze słodyczy uwielbiam niemieckie czekolady, kiedy nadchodzi pora głodomora bez skrupułów wieczorem wsuwam całą tabliczkę. Wyrzuty sumienia zabijam twierdzeniem, że tam jest sporo magnezu. 
Stosujemy wyłącznie smalec, oliwę, mało oleju i masło, żadnych margaryn. Mleko tylko 3,5%, śmietanka 30%, mięsa rozmaite i lubiane przez wszystkich podroby. Kiełbasy mąż produkuje sam i proszę wierzyć smakują wybornie, a poza tym można je przechowywać dłużej niż podobne kupione w sklepie. 

Zawsze w domu jest zupa. Kiedyś wydawała mi się takim typowo polskim dziwadłem. Młoda pani domu chciała prowadzić nowoczesny dom tylko z drugim daniem i sałatkami. Na szczęście pomysł upadł.
Zupa jest ciepłym, dobrym posiłkiem. 
Garnek zupy ma tę cechę, że pozwoli nakarmić gościa i daje uczucie sytości. Do tych celów najlepsze są kości lub kurczęcie korpusy zwane przeze mnie "kadłubami", kostki rosołkowe są też znakomitym surogatem. A z braku tego nawet łyżka smalcu z roztartym czosnkiem pachnie nieprzyzwoicie smacznie.

Gotowe dania są najgorszą rzeczą jaką mógł wymyślić człowiek, pierogi z żadnej wytwórni nie smakowały mi nigdy, mężowizna kupuje takie rezerwy na wypadek wojny i czasem sam musi je zjeść, ja wtedy stając przed wyborem: albo ruskie z marketu albo jajka, kiełbasa, makaron z serem - wybieram tą drugą opcję. Jeśli nie ma wyboru, zawsze jest jakaś kość w domu lub kadłub, który można ugotować i obgryźć na dzikusa.

Nawet nie wiedziałam, że podświadomie odżywiałam się trochę wg diety Kwaśniewskiego. Później kiedy przeczytałam książkę stało się dla mnie jasne, że należy słuchać własnego ciała.
Potem trafiłam na rozważania poświęcone grupie krwi i odpowiednio z nią odżywianie. Znów się sprawdziło.
Swoich dzieci nie nauczyłam jeść słodyczy, jogurtów, ciastek, gum i wszelakiego śmiecia jakie widzę w buziach przeciętnego dziecka. Sama też w domu takich "zapchajów" nie dostawałam.
Mąż natomiast z inna grupą krwi domaga się surówek, ziaren i słodyczy, zawsze gdzieś ma pochowane landrynki. Mimo rozbieżności komponujemy tak posiłki, aby każdy otrzymał to czego potrzebuje.

Skutek diety - mimo pewnego nabrania ciałka w tej chwili (154 cm / 55 kg) nigdy nie znalazłam się w grupie z nadwagą, wyniki jakie od czasu do czasu robię wskazują na znakomitą formę, czasem nabrane na plus 3 kilo potrafię bez większego wysiłku zrzucić bez specjalnych mąk. Ze sportu uprawiam tylko siedzenie na czas i w tej chwili spacery z psem. Doszła mi jeszcze walka z puszczą na działce niedawno zakupionej.

Na obiadkach służbowych wypatruję najnormalniejszych dań, chociaż ostatnio zamawiając pieczone ziemniaki z żeberkami w kapuście przeżyłam straszliwy zawód, do owej kapusty dodano wino i chyba borówki, skutek tego był taki, ze mięso było słodkie a zapach wina odbierał mi apetyt.

Do pracy bardzo często zabieram bochenek chleba i pojemnik ze smalcem ze skwarkami (domowy). Kiedy pierwszy raz to zrobiłam, państwo biurowe zwykle pogryzało słodkie bułki i jogurty (bomby z cukrem), rozstawiłam to w dostępnym miejscu i zaprosiłam do żarełka. 
Nie muszę opisywać chyba z jaką ochotą rzuciło się towarzystwo. Po dwóch , trzech kromkach jesteśmy najedzeni i nie spada nam poziom cukru tak szybko. Bardzo szybko potrafię zrobić pierogi, więc kiedyś do pracy przyjechałam z michą ponad 200 sztuk polecając dokupić śmietanę, ale mieli radochę!

Najlepsze rzeczy do jedzenia to te zwykłe: chleb ze świeżym masłem, pomidor z ogródka w pełni sezonu, młode ziemniaki z kwaśnym mlekiem (trzeba znaleźć babę z krową), grzyby, polskie kasze, i wiele by wymieniać, każdy ma swoje smaki i upodobania. Ja mam takie najzwyklejsze.

A przedewszystkim - bardzo cenię ludzi, którzy potrafią ugotować i podać posiłek nie robiąc tego przez pół dnia tak jak ja, bowiem posiadają niepojętą dla mnie umiejętność komponowania i doprawiania smaków, u niektórych jest to mistrzowskie i nie robią tego z miną cierpiętnika. I tu wielkie brawa dla mojego męża, który może nie wie gdzie wężyk a gdzie śrubka, ale cały rok dla mnie gotuje.
Pogotuję więc mu przez resztę mojego urlopu, niech wie co ma w domu.

 

7 komentarzy:

  1. Słonce coraz bardziej Cię lubię ^^ nawet upodobania do świnek morskich, kotów i spanieli masz takie jak ja ^^
    pozdrawiam serdecznie ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Bo bez tych braci mniejszych jakiś ten świat nudniejszy.

    OdpowiedzUsuń
  3. Hello!!!
    Nao I understand thine flounder what a pity.
    Nao Comprendo delgado rodaballo qué un piedad.

    Não entendo tua língua,que pena!

    OdpowiedzUsuń
  4. :) i wiem co mówisz - ja najbardziej ze wszystkich słodyczy lubię boczek i smalec domowy. A potem to jeszcze kefir, bób z wody, kaszankę smażoną, pierogi ruskie, gulasz z kaszą, schabowy z młodą kapusią zasmażaną z koperkiem ..... ach pyszności ... Gratuluję zdolnego Męża :)

    OdpowiedzUsuń
  5. kankanka pisze szczerą prawdę, jej mąż gotuje cudownie, wiem, bo u niego jadłam!

    OdpowiedzUsuń
  6. hehehe, kuchnia staropolska, nic innego :) a nie jakieś durne wynalazki jak super jogurt z owocami czy musli ;)

    OdpowiedzUsuń
  7. hehehe, kuchnia staropolska, nic innego :) a nie jakieś durne wynalazki jak super jogurt z owocami czy musli ;)

    OdpowiedzUsuń