niedziela, 13 stycznia 2008

Czytanie

Urodziłam się pięknego dnia czerwcowego jako pierwsze dzieciątko mojej z fantazją matki, której wszyscy "dobrzy" ludzie z okolicy z serca doradzali: usuń.  
A to dlatego, że moja mama będąc wówczas w trzecim miesiącu ciąży ze mną wypłakała oczy z powodu nagłej śmierci na wylew swojej wówczas 54-letniej mamy (mojej babci Kasi). 
Aborcja w tych czasach była rzeczą powszednią i całkowicie dostępną, wystarczyło zgłosić chęć. 
Moja mama pracowała w szpitalu jako położna, lekarze widząc jej stan oferowali usługę luksusowo (w godzinach pracy, całkowita narkoza, opieka itp).

Nie zgodziła się, pozbierała pod koniec ciąży w garść i nawet świadomie przygotowała na problemy ze mną biorąc także pod uwagę ewentualną niepełnosprawność. Nawet specjalnie ubranek nie szykowała, czasy były niebogate i musiała być bardzo osamotniona w tych chwilach, oprócz mnie w drodze mama miała wówczas 15-letniego brata i oszalałego z rozpaczy ojca. 
Tato zasuwał w milczeniu do pracy i pamiętając Go jakim był skrytym człowiekiem pewnie gryzł się z tym wszystkim i nie potrafił pocieszać.
Wychynęłam więc na ten świat i okazało się że: a mam dwie ręce i nogi, odruchy prawidłowe, widzę, słyszę, ważę przepisowo tylko..... jestem blondynką! Mama- uroda orientalna (cygańsko-arabska), ojciec bardzo ciemny szatyn, obie babcie kruczoczarnowłose, mąż babci Kasi - dziadek Józef brunet, dziadek Jan bardzo ciemny szatyn. A ja jak pszenica! 

Chyba na wznak mi upłynęło ok pół roku, potem jakieś próby raczkowania i wreszcie samodzielnego poruszania się. I najwcześniejsze wspomnienia mam z wieku ok 2,5 roku - kiedy ulubionym moim zajęciem było budzenie o świcie - czyli ok 6 kogokolwiek i podtykanie pod nos bajki.

Nudnawe dziecko, nie drące się co chwilę było najbardziej zadowolone, kiedy ktoś mu coś czytał, grało radio, lub zostawiano je same sobie z książką z ilustracjami. 
Mama posiadała sporo książek z malarstwem i potrafiłam całe dnie oglądać reprodukcje. W jakimś albumie znalazłam obraz przedstawiający zabitą podczas wojny wietnamkę z płaczącym i tulącym sie do niej żywym niemowlęciem, mój szloch nad tym obrazem spowodował, że książka zniknęła. Rodzice bali się o mnie i moją kondycję psychiczną.

W domu było radio z gramofonem, mama szybko zauważyła, że jej dziecina z lubością słucha bajek wydawanych na płytach, słucha muzyki, uwielbia książeczki z ruchomymi obrazkami i bacznie obserwuje bajki puszczane wtedy z przedpotopowego projektora.

Oczywiście nie było mowy o posłaniu księżniczki Anny do żłobka! Broń Boże! Dziecina dostała nianię (starsza pani w okolicy), a że dziecko było spokojne więc i kobiecina była zadowolona. Rolę lektorów wzięli na siebie jej córka i świeżo poślubiony mąż. Czytali mi gazety, bajki, kalendarze, co było pod ręką.

Bardzo szybko zaczęłam mówić i wydawało się, że wyrastam na miłą dziewczynkę, ale okazało się, że mam niewyparzony ozór i lepiej do mnie sie nie odzywać. Potrafiłam wyczuć każdą fałszywość w głosie i kiedy słyszałam np. zachwyty nad moją dziwną blond urodą i niewypowiedzianymi pochwałami dla mamy (jaka pani dobra, dziecko zaadoptowała) odpowiadałam takimi tekstami, że mama wolała nie wyprowadzać ich z błędu. Słodkie samotne dzieciństwo z klockami, bajkami i kotem trwało do moich 3,5 lat kiedy to mama zniknęła na kilka dni, a kiedy się pojawiła, trzymała w ramionach zawiniątko z czarnym łepkiem i przedstawiono mi oficjalnie brata.
Mama musiała szybko powrócić do pracy, brat poszedł do żłobka, a ja zostałam zmuszona do pójścia do przedszkola.

Do dziś pamiętam swoja rozpacz, nie bałam się innych, nie chciałam po prostu wyrywać się ze swojej samotni. Pani Halinka okazała się wyjątkową nauczycielką i pozwalała mi od czasu do czasu uciec z grupy i posiedzieć samotnie nad książką. Czytanie pojawiło się samo w wieku ok 4,5 roku, nauczyłam sie tej sztuki jadąc tramwajem z mamą i czytając neony nad sklepami.
Najlepszą dla mnie zabawą w tym wieku były książki i czasem rysowanie. Miałam i lalki i misie, ale nie potrafiłam sie nimi dłużej zajmować.
W ostatnim roku pobytu w przedszkolu przybyła komisja, która wyszukiwała uzdolnione muzycznie dzieci i proponowała rodzicom, aby zgłosili się na przesłuchania do szkoły muzycznej. Tak trafiłam do szkoły, gdzie swoją indywidualność mogłam pielęgnować do woli.
W czasach mundurków, apeli, samorządów, jakiś imprez ku czci - wychowywałam sie w szkole, gdzie każde dziecko było traktowane jak artysta. Nie znałam życia moich rówieśników z najbliższej okolicy, bo po prostu nie bawiłam się zbyt często na podwórku z braku czasu. Na podwórku znalazłam się też, ale o tym w innej historii.

W szkole Pierwsza Pani - kochana, przedobra, mądra! Czytała dzieciakom książki! Codziennie! Były to oczywiście już mi znane, ale słuchałam z wypiekami! Czasem Pani prosiła mnie o zastępstwo, jakaż byłam dumna!
Po normalnych lekcjach czekałam na swoje lekcje muzyki (skrzypce, fortepian, zajęcia orkiestry), czas "pomiędzy" spędzałam w świetlicy oczywiście czytając. 
Moje czytanie przybrało formę obłędu, potrafiłam np nauczyć się w szybkim tempie utworu na pamięć, po to aby w domu ćwicząc (przynajmniej godzinę dziennie w młodszych klasach) rozłożyć sobie książkę na pulpicie i czytać książkę równocześnie grając, tak aby mama nie wkraczała do pokoju z ponagleniami.
Czytałam pod kołdrą przy latarce, w tramwaju jadąc do szkoły, na przerwach i lekcjach, w łazience, przy jedzeniu. Książki, papierki po cukierkach, kwity ze sklepu.
W okolicy było z 5 bibliotek, zapisała mnie mama do wszystkich, limit wynosił 3 książki jednorazowo, cóż to była za tragedia - tak mało!

Dość szybko wyczytałam wszystko co mnie interesowało, bo np. W pustyni i w puszczy w wieku 7 lat, biografię Anny Jagiellonki (wydanie popularnonaukowe w wieku ok 9 lat chłonęłam z wypiekami - dzieci mają różne gusta), wszystkie Anie z Zielonego Wzgórza i całą literaturę dziewczęcą do ok 10 lat, Nienacki skończony tez w tym okresie, potem zachwyciłam się bajkami, baśniami i legendami.
Pamiętam taka scenę, kiedy przy okazji 8 urodzin mama zapytała co mi kupić - odpowiedź była jedna. Książkę! Mama uparła się, że powinnam przeczytać Małego Księcia, a ja wtedy nie byłam pod jego urokiem,( do dziś go nie lubię), nie chcąc wywoływać awantury w księgarni potulnie zgodziłam sie na ten wybór, knując podstęp umówiłam sie z miłą sprzedawczynią, że pozwoli mi ja wymienić na "Bajki" La Fontaine`a. Księgarnia była 50 metrów od domu, szybko więc wróciłyśmy z tym nabytkiem, zaczęłam czytać zaraz po wyjściu z księgarni, dochodząc do domu miałam pół książki za sobą, kiedy za nami drzwi się zamknęły doczytałam ostatnie kartki. Odczekawszy, aż matuś zdejmie buty powiedziałam, że właśnie przeczytałam i nie podoba mi sie ta książka, kosztowała dużo-było to jakieś lepsze wydanie. Mama sprawiała wrażenie zniechęconej, więc machnęła ręką i zgodziła się na wymianę. Poleciałam na skrzydłach po nową książkę! Mam ją do dziś!

Ponieważ bibliotekarki bardzo się dziwiły, że tak szybko czytam, twierdziły, że ja tylko obrazki oglądam, zaczęły sie przepytywania z treści. Były zaskoczone, znałam ich treść, ale kiedy wyczytałam już zasoby biblioteki dla dzieci nie pozwolono mi zapisać sie do biblioteki dla dorosłych! Znów musiałam użyć podstępu, do każdej z bibliotek zapisała się moja mama i po kilku wizytach ze mną przedstawiała mnie jako osobę, która dla niej będzie wypożyczać książki, miałam 12 lat. W tym wieku zaczęłam czytać wiersze i rozsmakowywać się w nich, po poezji nastąpiła fantastyka, po niej literatura amerykańska. Po lekturze w wieku 15 lat Ulissesa w zasadzie moje czytanie zaczęło zanikać, tzn. ja to tak oceniam, prawdopodobnie było już to bardziej normalne czytanie a nie pożeranie. Swojego męża poznałam w wieku 16 lat w bibliotece - zaintrygowała go dziewczyna zaczytana w lekturze historii krzyża jako symbolu, a zagadnięta zaczepnie wygłosiła referat nt. krzyży celtyckich. Była to tez okazja wyrwania sie do biblioteki w godzinach lekcji mniej potrzebnych do szczęścia. I poczytać i pogadać.
Książki zdobywało się z wielkim trudem, jeszcze jako tako w okresie szkoły podstawowej mogłam sobie coś nabyć, potem było coraz gorzej, bieda zaglądała wszystkim w kraju i księgarnie świeciły pustkami. Dnie całe spędzałam w antykwariatach.
Moje książki z dzieciństwa stanowiły niezłą kolekcję, ale w wieku 11 lat zachorowałam na astmę i mama poprosiła o zlikwidowanie chociaż części zbioru. Z bólem serca oddawałam książki innym, wierząc, że ktoś je tak pokocha jak ja. W domu częściej latała szmata, wietrzyło się, nawilżało, nadmiar książek nie pozwalał zapanować nad sterylnością.
Szkoła średnia - ostatni atak astmy, ale i początek końca. Coraz mniej czasu ale i ochoty na czytanie, coraz większe zniechęcenie rzeczywistością w kraju.
Ale mój chłopak też lubi czytać. Poproszony przez mojego ojca, aby wywiózł kilkadziesiąt kilo gazet z piwnicy na skup makulatury, tachał to w paczkach i przenosił do skupu, wystarczyły dwa wejścia, aby szef owej firmy pozwolił "zajrzeć" chłopakowi do zapasów zgromadzonych na przemiał. I mój mąż obecny, owszem wyczyścił teściowi piwnicę, ale zaraz zapełnił je książkami. Niektóre bardzo zniszczone sami odnawialiśmy doklejając okładki i przycinając zniszczone brzegi. Wiele z nich to tzw książki jednorazowe, ale są tez takie które zostały na dłużej.

Szybko zostaliśmy małżeństwem, rodzicami i już nie miałam wiele czasu na czytanie swoich lektur. Pojawiające się książki dla dzieci znów zapełniły półki.
I tak jak ja, córeczki swoje książki oddały innym. Teraz znów zbieramy książki - dla następnego maniaka, który ma dwa lata i uwielbia wiersze. I jeżeli się uprze, aby w wieku czterech lat poznawać historię np. Litwy, niech to robi.
Nie jestem ani wielkim znawcą literatury, ani specjalnie teraz nie czytam książek, wielka miłość do nich troszkę przyblakła. Mając małe mieszkanko trzeba było zrobić trochę miejsca na inne pasje. A kiedyś było to prostsze - miałam dla siebie wielki 27 metrowy pokój. Trochę książek czeka na strychu w pudłach na swoje miejsce na półkach, uprzejmi sąsiedzi nie donoszą administracji, meble ciągle w rozbudowie, my zalatani, ale koło łóżka zawsze leży lektura każdego z nas. Dzisiaj muszę mieć spokój przy czytaniu, najchętniej więc sięgam po nią przed snem.
Mąż kierownikuje oddziałowi swojej firmy pod Warszawą, zawsze kiedy wyjeżdża do swoich chłopaków zawozi im książkę z domu, potem ja szukając jej zapamiętale słyszę: i tak było to kiepskie wydanie, kupimy sobie nową. Czasem dotrzymuje słowa, a najczęściej nie. Mimo wszystko, jak słyszę, że chociaż jeden ją przeczytał to się cieszę.

Kiedy robiłam ostatnio zakupy choinkowe dla najbliższych zwróciłam uwagę na sporą liczbę młodzieży w księgarniach, coś drgnęło. Niedawno nikt z nich tam nie zaglądał. Może dociera do nich ta świadomość, że mózg bombardowany tylko wizją i fonią, nie uruchamia obszaru uczuć i emocji do końca. Ale to też zasługa księgarzy - można dostać każdą książkę, wystarczy mieć grosz w kieszeni.

Osobiście też mam porażkę na swoim koncie, mój syn (niepełnosprawny) przeczytał może 4 książki w swoim życiu (ostatnia bardzo dziwna: Pamiętniki Faustyny Kowalskiej), próbowałam czytanie wspomóc lekturami czytanymi przez aktorów na płytach, nie zdało egzaminu. Ale zaproponowałam wspólne czytanie zgodnie z akcją Cała Polska czyta dzieciom przez 20 minut dziennie, problem w tym, że w jego przypadku powinnam cofnąć się w doborze lektury do książek z kanonu dziecięcego. Czy mi się uda przełamać jego bierność i łatwiznę życiową? Pozostaje spróbować.
Syn już zauważył, że często z mężem mówimy do siebie cytatami z książek i gubi się w tym. Przykro mu pewnie, że mówimy do siebie szyfrem, który dla ludzi nieczytających jest nie do pokonania.



4 komentarze:

  1. Widzę, że nie tylko ja mam fijoła książkowego. Z przypadków ksiązkowych to najlepiej pamiętam, jak siedziałam oparta o ciepły piec zaczytana w kolejnym tomie samochodzika. Mama weszła do pokoju i krzyknęła z przerażenia, metr ode mnie zapalił się wiklinowy kosz z bielizną do prasowania, przytknięty przypadkiem do "czułego miejsca pieca". Dziura wypalona miałaj uz z 15 cm średnicy, w pokoju nic nie było widać od dymu, a ja zatopiona w lekturze nic nie zauwazyłam.
    Żałuję, że corka nie odziedziczyła po mnie zamiłowania do książek, ona nawet lektury czyta wyrywkowo. Mąż też nie czyta, ale przynajmniej już nie marudzi, kiedy wsadzam nos w ksiażkę.

    OdpowiedzUsuń
  2. Takie czasy coraz mniej mamy czasu na czytanie w dorosłym życiu. Ja w średniej szkole stale coś czytałam, a teraz nie mam czasu i chęci. Do biblioteki wybieram się równy rok, bo pamiętam, że obiecaliśmy z mężem że po feriach przyjdziemy, a tu już kolejne ferie... Tragedia... Dobrze, że młodzi chociaż czytają... Szkoda tylko, że ceny książek są powalające..

    OdpowiedzUsuń
  3. A ja czytam dalej. Już niekoniecznie tak poważne rzeczy jak Historia Filozofii ( choć zaglądam do niej czasami), więcej sensacji, czasem książki jednorazowe... Ale czytam wytrwale. Niestety nalepki na słoikach i skład proszku do prania czytam tak samo maniacko jak dawniej. Tylko teraz dranie strasznie małymi literami te nalepki i instrukcje drukują ;-)

    OdpowiedzUsuń
  4. Hi, hi, te nalepki są faktycznie istną zmorą, tyle razy łapałam się na tym, że nadal je czytam. Co prawda podobno bez zrozumienia, więc mąż dokonuje zakupów literatury nalepkowej.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...